Nie, dlaczego? Model jest bardzo podobny. I skutki też mogą. Po drugiej wojnie PKB na mieszkańca Polski wynosił 60 proc. niemieckiego, a w 1989 skończyliśmy na poziomie 30 proc. W ciągu minionego ćwierćwiecza udało nam się odrobić te straty: skumulowany wzrost od 1990 do 2015 r. był w Polsce taki jak w Niemczech od 1955 do 1980 roku. A teraz rządzący chcą, żebyśmy sobie ponownie zafundowali to, co przyniosło gospodarczą klęskę. Zamiast tego powinniśmy dbać o równowagę makroekonomiczną, wycofywać państwo z gospodarki i poszerzać zakres wolności gospodarczych, bo to te czynniki zapewniły nam dotychczasowy sukces. Staliśmy się krajem umiarkowanie zamożnym, a naszym celem powinno być dołączenie do tych najbogatszych, wejście na podobny poziom rozwoju co Niemcy. I to jest osiągalne, ale nie tą drogą, którą proponuje Morawiecki. Widząc, co ten rząd wyprawia, obawiam się, że zostaniemy zepchnięci z tej ścieżki rozwojowej i znowu staniemy się krajem biednym.
Nie tęskniłbym za tamtym czasem. Łączny wzrost w ciągu dwudziestolecia międzywojennego był 6 razy mniejszy niż w ciągu pierwszych 20 lat po 1989 roku. II RP startowała mniej więcej z połowy PKB na mieszkańca Niemiec, a kończyła na poziomie 40 proc. W obu krajach interwencjonizm państwa przynosił złe rezultaty. Niemiecka gospodarka załamałaby się w latach 40., gdyby nie militaryzacja kraju i wojna, która odwlekła katastrofę, ale ją spotęgowała. Tymczasem w III RP nie mieliśmy państwowych programów industrializacji, a zwielokrotniliśmy produkcję i zaczęliśmy wytwarzać towary, które znalazły klientów na świecie. Dzisiaj udział Polski w międzynarodowych rynkach jest o 1/3 wyższy niż udział Polski w światowym PKB. Eksport Polski przez te ponad 25 lat rósł nawet szybciej niż Korei Południowej. Potroiliśmy nasz udział w światowym eksporcie, choć był to okres wchodzenia na światowe rynki Chin, co sprawiło, że nawet Niemcy ze swoimi markowymi towarami traciły swoje udziały.
Tego, żeby jego program nie był realizowany i nie skończył się kryzysem. W przeciwnym razie zostanie zapamiętany jako ten, który zakończył polski cud gospodarczy.
500+, obniżenie wieku emerytalnego, mieszkanie+ i inne plany wydatkowe tego rządu niemające pokrycia w dochodach budżetu państwa. Ich realizacja spowoduje silną destabilizację finansów publicznych. Już teraz, mimo że polska gospodarka jest u szczytu koniunktury, są one w niedobrym stanie. W 2000 roku, zanim światowa gospodarka spowolniła, mieliśmy deficyt rzędu 3 proc. PKB, ale dług publiczny wynosił 38 proc. PKB. W 2007 roku, tuż przed światowym kryzysem, deficyt wynosił mniej niż 2 proc. PKB, a dług publiczny 44 proc. PKB. Obecnie deficyt znowu sięga 3 proc. PKB, a zadłużenie wedle prognoz rządu ma w przyszłym roku urosnąć do 55 proc. PKB. Deficyt byłby przy tym wyższy, gdyby nie najniższe w historii stopy procentowe.
Dzięki nim mniej nas kosztują odsetki od długu, mimo że jesteśmy bardziej zadłużeni niż w przeszłości.
Tak, ale zamiast te oszczędności na odsetkach wykorzystać do obniżenia długu, rząd z naddatkiem je wydaje. Inaczej niż przed poprzednimi spowolnieniami, całość odsetek dopisuje do długu i jeszcze musi zaciągać dodatkowy, bo nawet po takiej operacji wydatki budżetu przekraczają jego dochody. Jak stopy procentowe wzrosną lub załamie się koniunktura i spadną dochody budżetu, to znajdziemy się na ścieżce do bankructwa.
Powinniśmy zawczasu wzmacniać naszą wiarygodność jako dłużnika – zwłaszcza że na świecie robi się niebezpiecznie. W każdej chwili może wydarzyć się coś, co przerodzi się w globalny kryzys, który szczególnie mocno uderzy w gospodarki postrzegane jako prowadzące ekstrawagancką politykę. Realizacja obietnic na kredyt spowoduje zderzenie ze ścianą w momencie, w którym przyjdzie recesja.
Wydaje mi się, że po raz pierwszy od 1991 r. będziemy mieli recesję.
Jak może wyglądać nasz kryzysowy scenariusz?
Impulsem będzie poważny wstrząs w otoczeniu, np. twarde lądowanie Chin, bankructwo dużego dłużnika (korporacji, instytucji finansowej lub państwa) czy też pogorszenie koniunktury w USA lub w strefie euro. Spowolnienie w krajach, z którymi jesteśmy powiązani handlowo, przeniesie się do nas. Deficyt w finansach publicznych wzrośnie w pierwszym roku przynajmniej do 5 proc. PKB, bo większość wydatków publicznych jest stała (np. emerytury) niezależnie od wpływów do budżetu. Pogorszy się też stan finansów samorządów, które teraz mają nadwyżkę. Dodatkowo dług wzrośnie na skutek osłabienia złotego, bo sporą jego część zaciągnęliśmy w walutach obcych. Gdyby w przyszłym roku zdarzył się kryzys, to dług mógłby sięgnąć 60 proc. PKB już w 2018 r. Wtedy rząd w roku wyborczym stanąłby przed koniecznością likwidacji deficytu, co oznaczałoby drastyczne podniesienie podatków i cięcia w wydatkach publicznych. Przy 5-proc. deficycie trzeba byłoby wyjąć z kieszeni ludzi równowartość czterokrotności 500+. To pokazuje skalę ryzyka, na które rząd nas naraża.
Rząd może zawiesić obowiązywanie konstytucyjnych limitów długu.
Wtedy inwestorzy, którzy dzisiaj traktują te zabezpieczenia serio, zostaną pozbawieni złudzeń i zaczną żądać odpowiednio większych odsetek – zresztą nie tylko od rządu, ale i innych polskich dłużników też. Kłopot będzie się więc tylko powiększał. Rosnące odsetki będą uświadamiać coraz większej liczbie przedsiębiorców i konsumentów, że w którymś momencie dostosowanie wydatków i dochodów budżetowych będzie musiało nastąpić. Przy takiej niepewności przedsiębiorcy raczej nie będą rozwijać działalności, a konsumenci zwiększać wydatków. I jedni, i drudzy będą przygotowywać się na najgorszy scenariusz, a to będzie powodowało dekoniunkturę nawet głębszą, niż gdyby finanse publiczne zostały od razu zrównoważone. Podsumowując: swoją rozrzutną polityką rząd pozbawia się jakiegokolwiek pola manewru w momencie spowolnienia. Za rok, dwa jakiegokolwiek wyboru dokona, będzie to wybór zły.
Za rok, dwa?
Trudno powiedzieć, ale ryzyko tego poważnego wstrząsu w naszym otoczeniu z czasem rośnie. Chińczycy nie mogą bez końca zwiększać inwestycji publicznych, które na początku tego roku zwiększyli o prawie 25 proc. Nie mogą też bez końca zadłużać firm, które już teraz są bardziej zlewarowane i mniej zyskowne niż gdzie indziej. W gospodarkach wschodzących najsłabsze firmy nie mogą bez końca zadłużać się za granicą. Poważniejszy test czeka je już w przyszłym roku, kiedy znacząco rośnie wartość obligacji, które muszą wykupić. Jednocześnie wszystkie punkty zapalne na mapie świata są ze sobą powiązane. Jak zdarzy się jeden wstrząs, z dużym prawdopodobieństwem zmaterializują się pozostałe. Kryzys w Chinach zatopi eksporterów surowców, co z kolei narazi na straty finansujące ich banki i inne instytucje finansowe. A napięcia w tych instytucjach spowodują, że ucierpią gospodarki krajów rozwiniętych. I tak dalej.
Co robić?
Jeśli chcemy przejść suchą nogą przez kolejną odsłonę kryzysu, to musimy się na nią przygotować – przede wszystkim ograniczyć, a nie zwiększać deficyt budżetu. Tymczasem mamy w perspektywie psucie finansów państwa. W dodatku szybko rujnujemy swój wizerunek za granicą i osłabiamy sektor bankowy.
Jak zachowa się NBP pod nowymi rządami? Spodziewa się Pan, że będzie chciał pomóc pobudzić wzrost gospodarczy?
Z obecnym prezesem NBP Adamem Glapińskim bardzo często głosowaliśmy podobnie w sprawach stóp procentowych. To pozwala mi ze spokojem patrzeć na przyszłą politykę pieniężną. Pan prezes dał się poznać jako jastrząb. Dlaczego więc teraz ten jastrząb miałby się zmienić w gołębia? Głęboko wierzę, że NBP nie przyłoży się do destabilizacji polskiej gospodarki.
A jak mógłby, bo na obniżki stóp procentowych się już raczej nie zanosi?
Powtórzę: nie wierzę, że prezes NBP ulegnie politycznej presji pod wpływem rozlewającego się kryzysu. W odróżnieniu od polityków dobrze wie, że to tylko spotęgowałoby problemy gospodarcze, bo nasiliłoby odpływ kapitału i pogłębiłoby nieuchronne wówczas osłabienie złotego.
Złoty już dzisiaj jest słaby.
No właśnie. W związku z tym, inaczej niż podczas poprzednich wstrząsów, tym razem jego osłabienie ich nie zamortyzuje. Przeciwnie – może je jeszcze wzmocnić.
Jak to?
W przeszłości osłabienie złotego bardzo pomagało eksporterom. Ale złoty już teraz jest tak słaby, że odsetek eksportu przynoszący firmom straty ledwie przekracza procent. W 2008 roku było to ponad 11 proc. Wniosek? Ewentualne dalsze osłabienie złotego nie poprawi znacząco sytuacji eksporterów. Za to silnie uderzy w importerów, którzy już dzisiaj są blisko progu opłacalności, zwłaszcza jeśli rozliczają się w dolarze.
No i jak zawsze w tych, którzy mają kredyty w obcych walutach.
Jeśli polityka rządu się nie zmieni, to idą ciężkie czasy zarówno dla tych, którzy mają kredyty w walutach obcych, jak i w złotych. Przecież jeśli złoty będzie się gwałtownie osłabiał, to stopy nie pozostaną na tym poziomie, na którym są obecnie.
Słaby złoty jest przesłanką do podniesienia stóp już teraz?
Niedawno zakończyłem kadencję w Radzie Polityki Pieniężnej, więc nie chciałbym się wypowiadać na temat bieżącej polityki pieniężnej. Ale zwrócę tylko uwagę, że obecne odchylenie kursu złotego od szacunków jego kursu równowagi jest największe w historii. Biorąc pod uwagę fundamenty polskiej gospodarki i jej głównych partnerów, euro powinno kosztować grubo poniżej 4 zł, a kosztuje 4,32. Można też porównywać różnicę między bieżącym kursem a kursem deklarowanym przez przedsiębiorców jako próg opłacalności eksportu. Tutaj większe odchylenie było tylko na przełomie lat 2008–2009, a więc w najostrzejszej fazie globalnego kryzysu, oraz lat 2011–2012, czyli w czasie kryzysu zadłużeniowego w strefie euro.
Co oznacza takie odchylenie?
Jeden z dwóch scenariuszy: albo kurs złotego będzie się umacniał, albo fundamenty polskiej gospodarki mocno się osłabią. Inwestorzy na razie obstawili ten drugi scenariusz. Teraz wszystko zależy od tego, jakiego wyboru dokona rząd. Czy dalej będzie brnął w osłabianie odporności polskiej gospodarki na wstrząsy, które z bardzo wysokim prawdopodobieństwem się zdarzą, czy też zacznie się wreszcie przygotowywać na to, co w perspektywie kilku najbliższych lat nastąpi.
Może ten kryzys będzie ozdrowieńczy?
Jak zaliczy się kryzys, trudno potem wrócić na ścieżkę szybkiego wzrostu, a świat nie czeka. Z gospodarką jest trochę tak jak z pociągiem: rozpędzoną trudno zatrzymać, ale jak stanie, jeszcze trudniej wprawić ją w ruch. Szanse na przywrócenie wzrostu dodatkowo ogranicza to, że kryzysy zwykle windują do władzy populistów, bo oni jedni mają proste recepty na dramaty, które wtedy się rozgrywają. My w 1989 r. znaleźliśmy się wśród chlubnych wyjątków. Mieliśmy szczęście, że u nas kryzys dał władzę ludziom, którzy wiedzieli, jak zreformować kraj, i mieli odwagę to zrobić. Ale „nic dwa razy się nie zdarza”. "