GenesisX GenesisX
324
BLOG

Latynizacja polskiej gospodarki według Morawieckiego czyli nic dwa razy się nie

GenesisX GenesisX Gospodarka Obserwuj notkę 4

Dobra Zmiana była przekonana, że rocznica rządu pisowskiego pozwoli jej na celebrowanie swoich sukcesów.

A tymczasem GUS przyniósł przykrą niespodziankę. Potwierdzenie, że Kaczyńskie, jak zapowiedzieli, wyprowadzają Polskę z pułapki średniego wzrostu, ale prosto do pułapki wzrostu niskiego lub nawet jego braku!

Poniżej analiza w punkt czołowego polskiego ekonomisty, Andrzeja Rzońcy, byłego członka Rady Polityki Pienięznej, w wywiadzie dla Forbes'a:

"Eryk Stankunowicz: Jak by Pan krótko określił plan Morawieckiego?

Andrzej Rzońca: Plan latynizacji Polski. Tego rodzaju programy właśnie w Ameryce Łacińskiej były szeroko testowane i wszędzie doprowadziły do opłakanych rezultatów. Taki plan wprowadzono na przełomie lat 60. i 70. na Jamajce. Tam rząd też działał pod hasłami równiejszego podziału korzyści ze wzrostu, nadania mu wyższej jakości, oparcia na krajowym kapitale, industrializacji. W okolicach 1970 r. dochód przeciętnego Jamajczyka sięgał prawie połowy dochodu mieszkańca USA (podobnie jak nasz obecnie). Dzisiaj stanowi ok. 1/10. W programie Morawieckiego mówi się dużo o pułapce umiarkowanego dochodu, ale tkwienie w niej wcale nie jest najgorszym scenariuszem dla Polski.

A co nim jest?

Kryzys, a potem długotrwała stagnacja przeplatana recesjami i w rezultacie powrót do grupy krajów o niskim poziomie dochodu. Martwimy się pułapką średniego rozwoju, tymczasem na świecie jest mnóstwo krajów, które po prostu wróciły do biedy. To o wiele częstsze niż przejście do grona krajów najbardziej rozwiniętych. 

Dopuszcza Pan, że Morawieckiemu się uda?

Nadal możemy dołączyć do krajów najzamożniejszych. W końcu na zachodzie i północy Europy udało się to niemal wszystkim. Ale musimy kontynuować to, co zapewniło nam dotychczasowy sukces. Poszerzać pole swobody gospodarczej i dbać o równowagę makroekonomiczną. Polskę przez minione ćwierć wieku wyróżniał bardzo stabilny wzrost gospodarczy. Polska gospodarka nie potrzebuje gorączkowych podniet do szybszego rozwoju. Pamiętajmy, czym się skończył gierkowski boom inwestycyjny.

Ale skoro pułapka średniego rozwoju staje się faktem, to może trzeba zmienić model rozwoju i wrzucić piąty bieg, jak proponuje Morawiecki?

Jeszcze się w niej nie znaleźliśmy, choć faktem jest, że dalszy rozwój jest zagrożony. Tylko recepty powinny być zupełnie inne. Obniżenie, a nie podniesienie wieku obowiązku szkolnego. Podnoszenie, a nie obniżenie wieku emerytalnego. Uzależnienie pomocy socjalnej od tego, czy korzystający z niej pracują lub przynajmniej szukają pracy. Prywatyzacja, a nie nacjonalizacja (wciąż w co trzeciej z 50 największych firm Skarb Państwa ma udziały zapewniające mu kontrolę, którą oddaje Misiewiczom). Zwiększenie poziomu oszczędności Polaków, żeby było z czego finansować inwestycje.

Przecież to ostatnie stanowi sedno planu Morawieckiego.

I cóż z tego, skoro rząd zwiększa deficyt w finansach publicznych. Deficyt oznacza nadwyżkę wydatków publicznych nad dochodami państwa i tę lukę trzeba sfinansować. Państwo się zapożycza, wypuszcza obligacje, konsumując tym samym prywatne oszczędności, które powinny finansować inwestycje. Chcecie mieć większe inwestycje? Zlikwidujcie deficyt.

To elementarz. Ale deficyt zawsze był i kraj się jakoś rozwijał.

U szczytu koniunktury deficyt, a zwłaszcza jego rezultat, czyli dług publiczny, nie był taki wysoki. Poza tym od nastania „dobrej” zmiany, inwestycje, zamiast przynajmniej dotrzymywać tempa wzrostowi gospodarki, spadają. I za ten spadek inwestycji zapłacimy. Nawet gdyby „dobra” zmiana przestała straszyć inwestorów i dynamika inwestycji już w III kwartale powróciła do wieloletniej średniej, trwała strata w poziomie PKB spowodowana spadkiem inwestycji, który już nastąpił, wyniosłaby przynajmniej 1,5–2,3 proc., czyli więcej, niż wydamy na program 500+. Ten koszt może być zresztą wyższy, bo znacznie bliżej nam dzisiaj do krajów najbogatszych niż kiedykolwiek, a to zawęża możliwości szybkiego wzrostu bez inwestycji.

To wyjaśnijmy, dlaczego przez lata gospodarka rosła, a teraz miałaby przestać.

Po 1990 r. polska gospodarka rosła w dużym stopniu dzięki temu, że pracownicy i kapitał przepływali z sektorów o bardzo niskiej wydajności, w szczególności z rolnictwa, do sektorów, w których była ona o wiele wyższa, zwłaszcza do usług rynkowych, a w latach dwutysięcznych także do przemysłu przetwórczego. Jeszcze w połowie lat 90. prawie 1/3 Polaków pracowała w bardzo niewydajnym rolnictwie, obecnie 12 proc. Także przemysł przetwórczy zatrudnia mniej niż w socjalizmie, ale wytwarza pięć razy więcej niż u szczytu socjalizmu. Można powiedzieć, że obok usług to on nam zrobił ten wzrost gospodarczy, bo PKB w Polsce przez ćwierć wieku wzrósł 2,5-krotnie, a wartość dodana w przemyśle przetwórczym na mieszkańca prawie pięciokrotnie.

To było nasze uprzemysłowienie?

Otóż to. W socjalizmie w zasadzie nie istniały bardzo ważne dla gospodarki sektory, takie jak banki, telekomunikacja czy nowoczesny handel. Odziedziczyliśmy natomiast po nim przemysł, który dużo zatrudniał, dymił, ale niewiele wartościowego wytwarzał. Sama zmiana organizacji pracy i eliminacja marnotrawstwa powodowały skokowe zwiększenie wydajności pracy, dzięki któremu rosła gospodarka. Ale to już nie wystarczy. Dalszy wzrost wydajności będzie wymagał – jak to nazywają ekonomiści – ucieleśnienia w kapitale, czyli nowych maszyn i technologii. Do tego właśnie potrzebujemy inwestycji. Tymczasem mamy niską skłonność do oszczędzania, a w rezultacie niski udział inwestycji w PKB. Ten problem będzie musiał jakoś zostać rozwiązany.

Morawiecki chce podnieść stopę inwestycji do 25 proc. PKB już w następnej dekadzie.

Same słowa często potrafią burzyć, ale nigdy nie wystarczają, żeby cokolwiek zbudować. A z planem Morawieckiego jest jeszcze jeden problem. Otóż nie zauważa się w nim, że ważniejsze od tego „ile” jest to, „jak” się inwestuje: czy te inwestycje są produktywne. W latach 80., a więc u schyłku socjalizmu, inwestowaliśmy co roku ćwierć naszego PKB. Mimo to polska gospodarka się kurczyła, dochód na mieszkańca spadł do poziomu z początku lat 70. Potem inwestowaliśmy dużo mniej, na poziomie jednej piątej PKB, ale rośliśmy po prawie 50 proc. w skali dekady. Bo inwestowaniem zajmował się głównie sektor prywatny i robił to efektywnie.

Ale w tym mechanizmie coś się zacięło. Może biznes potrzebuje rządowych wizji i zachęt do działania?

Zdrowy mechanizm gospodarki kapitalistycznej wygląda całkiem inaczej. Pojawiają się pomysły, w które ludzie angażują swoje pieniądze i wysiłek. Jest konkurencja, mnóstwo testujących, z których jakaś część wygrywa, pozostali przegrywają. Z góry jednak nikt nie jest w stanie przewidzieć, który pomysł się sprawdzi. Jednocześnie zwycięzca w danym momencie za chwilę może być przegranym, a kto inny się wzbogaci. Jeżeli urzędnik będzie decydował, jaki sektor ma zwyciężyć, ten mechanizm ulegnie zwyrodnieniu. Jeszcze gorzej będzie z inwestycjami realizowanymi przez rząd. Przestrogą niech będzie nieszczęsna korweta Gawron, na którą wydaliśmy grubo ponad miliard złotych, ponad dwa razy tyle co pierwotnie planowano, a wyszedł patrolowiec. Albo samolot szkolno-bojowy Iryda, który uporczywie odmawiał latania. Przy publicznych projektach z jednej strony mamy mniejszą dbałość o ich oszczędną realizację, bo sektor publiczny lubi projekty duże. Z drugiej urzędnikom brakuje zdolności do szybkiego wycofywania się z chybionych projektów. To jest cecha, której nie udało się przezwyciężyć w żadnym kraju. Nie powielajmy rozwiązań, które praktycznie wszędzie, gdzie usiłowano je wprowadzać, dały opłakane rezultaty. Żeby inwestować, przedsiębiorcy potrzebują od rządu nie wizji, ale stabilności politycznej i prawnej.

Co oznacza plan Morawieckiego dla prywatnego biznesu?

Wzrośnie ryzyko korupcji i pojawi się nierówna konkurencja. O sukcesie będzie decydować w większym stopniu niż dotychczas dojście do polityka rozdzielającego publiczną pomoc, a w mniejszym pomysł biznesowy i jego odbiór przez klienta. Państwo jest graczem dysponującym na tyle dużymi środkami, że jest w stanie przez bardzo długi czas utrzymywać przy życiu najbardziej ekstrawaganckie, przynoszące straty rozwiązania. Jeśli ktoś wątpi, niech sobie policzy, ile to już lat dopłacamy do państwowego górnictwa.

Na razie to przedsiębiorcy są zadowoleni, przynajmniej ci, z którymi rozmawiam. 

Ponieważ słyszą, że będzie wsparcie, i wydaje im się, że to właśnie oni je dostaną. Ale trafi ono do nielicznych wybrańców, a zapłaci za to reszta, czyli większość, i to w formie nie tylko nierównej konkurencji, ale też wyższych podatków.

Polski Fundusz Rozwoju i prywatna Pesa zrzuciły się po 50 mln zł na spółkę, która będzie dzierżawić przewoźnikom kolejowym lokomotywy. Zły pomysł?

Pesa najpierw osiągnęła sukces, a teraz politycy chcą się pod nią podłączyć. Tyle że przeszłe sukcesy nie mówią nic o przyszłości przedsiębiorstwa, więc nie mamy żadnej gwarancji, że te 50 mln zł z podatków nie zostanie zmarnowane. Sytuacja, w której państwo decyduje, komu przyznać wsparcie, a na kogo nałożyć ciężar tego finansowania, oznacza skrajne upolitycznienie decyzji gospodarczych. Myśmy to przerabiali przez 45 lat.

Czy odnoszenie planu Morawieckiego do PRL-u to nie przesada?

Nie, dlaczego? Model jest bardzo podobny. I skutki też mogą. Po drugiej wojnie PKB na mieszkańca Polski wynosił 60 proc. niemieckiego, a w 1989 skończyliśmy na poziomie 30 proc. W ciągu minionego ćwierćwiecza udało nam się odrobić te straty: skumulowany wzrost od 1990 do 2015 r. był w Polsce taki jak w Niemczech od 1955 do 1980 roku. A teraz rządzący chcą, żebyśmy sobie ponownie zafundowali to, co przyniosło gospodarczą klęskę. Zamiast tego powinniśmy dbać o równowagę makroekonomiczną, wycofywać państwo z gospodarki i poszerzać zakres wolności gospodarczych, bo to te czynniki zapewniły nam dotychczasowy sukces. Staliśmy się krajem umiarkowanie zamożnym, a naszym celem powinno być dołączenie do tych najbogatszych, wejście na podobny poziom rozwoju co Niemcy. I to jest osiągalne, ale nie tą drogą, którą proponuje Morawiecki. Widząc, co ten rząd wyprawia, obawiam się, że zostaniemy zepchnięci z tej ścieżki rozwojowej i znowu staniemy się krajem biednym.

Ale to nie PRL-owski socjalizm, raczej etatyzm II RP z jej Gdynią i Centralnym Okręgiem Przemysłowym.

Nie tęskniłbym za tamtym czasem. Łączny wzrost w ciągu dwudziestolecia międzywojennego był 6 razy mniejszy niż w ciągu pierwszych 20 lat po 1989 roku. II RP startowała mniej więcej z połowy PKB na mieszkańca Niemiec, a kończyła na poziomie 40 proc. W obu krajach interwencjonizm państwa przynosił złe rezultaty. Niemiecka gospodarka załamałaby się w latach 40., gdyby nie militaryzacja kraju i wojna, która odwlekła katastrofę, ale ją spotęgowała. Tymczasem w III RP nie mieliśmy państwowych programów industrializacji, a zwielokrotniliśmy produkcję i zaczęliśmy wytwarzać towary, które znalazły klientów na świecie. Dzisiaj udział Polski w międzynarodowych rynkach jest o 1/3 wyższy niż udział Polski w światowym PKB. Eksport Polski przez te ponad 25 lat rósł nawet szybciej niż Korei Południowej. Potroiliśmy nasz udział w światowym eksporcie, choć był to okres wchodzenia na światowe rynki Chin, co sprawiło, że nawet Niemcy ze swoimi markowymi towarami traciły swoje udziały.

(...)

To znaczy czego ( życzyć Morawieckiemu )?

Tego, żeby jego program nie był realizowany i nie skończył się kryzysem. W przeciwnym razie zostanie zapamiętany jako ten, który zakończył polski cud gospodarczy.

Co miałoby być przyczyną kryzysu?

500+, obniżenie wieku emerytalnego, mieszkanie+ i inne plany wydatkowe tego rządu niemające pokrycia w dochodach budżetu państwa. Ich realizacja spowoduje silną destabilizację finansów publicznych. Już teraz, mimo że polska gospodarka jest u szczytu koniunktury, są one w niedobrym stanie. W 2000 roku, zanim światowa gospodarka spowolniła, mieliśmy deficyt rzędu 3 proc. PKB, ale dług publiczny wynosił 38 proc. PKB. W 2007 roku, tuż przed światowym kryzysem, deficyt wynosił mniej niż 2 proc. PKB, a dług publiczny 44 proc. PKB. Obecnie deficyt znowu sięga 3 proc. PKB, a zadłużenie wedle prognoz rządu ma w przyszłym roku urosnąć do 55 proc. PKB. Deficyt byłby przy tym wyższy, gdyby nie najniższe w historii stopy procentowe.

Dzięki nim mniej nas kosztują odsetki od długu, mimo że jesteśmy bardziej zadłużeni niż w przeszłości.

Tak, ale zamiast te oszczędności na odsetkach wykorzystać do obniżenia długu, rząd z naddatkiem je wydaje. Inaczej niż przed poprzednimi spowolnieniami, całość odsetek dopisuje do długu i jeszcze musi zaciągać dodatkowy, bo nawet po takiej operacji wydatki budżetu przekraczają jego dochody. Jak stopy procentowe wzrosną lub załamie się koniunktura i spadną dochody budżetu, to znajdziemy się na ścieżce do bankructwa.

Powinniśmy zawczasu wzmacniać naszą wiarygodność jako dłużnika – zwłaszcza że na świecie robi się niebezpiecznie. W każdej chwili może wydarzyć się coś, co przerodzi się w globalny kryzys, który szczególnie mocno uderzy w gospodarki postrzegane jako prowadzące ekstrawagancką politykę. Realizacja obietnic na kredyt spowoduje zderzenie ze ścianą w momencie, w którym przyjdzie recesja.

Recesja?

Wydaje mi się, że po raz pierwszy od 1991 r. będziemy mieli recesję.

Jak może wyglądać nasz kryzysowy scenariusz?

Impulsem będzie poważny wstrząs w otoczeniu, np. twarde lądowanie Chin, bankructwo dużego dłużnika (korporacji, instytucji finansowej lub państwa) czy też pogorszenie koniunktury w USA lub w strefie euro. Spowolnienie w krajach, z którymi jesteśmy powiązani handlowo, przeniesie się do nas. Deficyt w finansach publicznych wzrośnie w pierwszym roku przynajmniej do 5 proc. PKB, bo większość wydatków publicznych jest stała (np. emerytury) niezależnie od wpływów do budżetu. Pogorszy się też stan finansów samorządów, które teraz mają nadwyżkę. Dodatkowo dług wzrośnie na skutek osłabienia złotego, bo sporą jego część zaciągnęliśmy w walutach obcych. Gdyby w przyszłym roku zdarzył się kryzys, to dług mógłby sięgnąć 60 proc. PKB już w 2018 r. Wtedy rząd w roku wyborczym stanąłby przed koniecznością likwidacji deficytu, co oznaczałoby drastyczne podniesienie podatków i cięcia w wydatkach publicznych. Przy 5-proc. deficycie trzeba byłoby wyjąć z kieszeni ludzi równowartość czterokrotności 500+. To pokazuje skalę ryzyka, na które rząd nas naraża.

Rząd może zawiesić obowiązywanie konstytucyjnych limitów długu.

Wtedy inwestorzy, którzy dzisiaj traktują te zabezpieczenia serio, zostaną pozbawieni złudzeń i zaczną żądać odpowiednio większych odsetek – zresztą nie tylko od rządu, ale i innych polskich dłużników też. Kłopot będzie się więc tylko powiększał. Rosnące odsetki będą uświadamiać coraz większej liczbie przedsiębiorców i konsumentów, że w którymś momencie dostosowanie wydatków i dochodów budżetowych będzie musiało nastąpić. Przy takiej niepewności przedsiębiorcy raczej nie będą rozwijać działalności, a konsumenci zwiększać wydatków. I jedni, i drudzy będą przygotowywać się na najgorszy scenariusz, a to będzie powodowało dekoniunkturę nawet głębszą, niż gdyby finanse publiczne zostały od razu zrównoważone. Podsumowując: swoją rozrzutną polityką rząd pozbawia się jakiegokolwiek pola manewru w momencie spowolnienia. Za rok, dwa jakiegokolwiek wyboru dokona, będzie to wybór zły.

Za rok, dwa?

Trudno powiedzieć, ale ryzyko tego poważnego wstrząsu w naszym otoczeniu z czasem rośnie. Chińczycy nie mogą bez końca zwiększać inwestycji publicznych, które na początku tego roku zwiększyli o prawie 25 proc. Nie mogą też bez końca zadłużać firm, które już teraz są bardziej zlewarowane i mniej zyskowne niż gdzie indziej. W gospodarkach wschodzących najsłabsze firmy nie mogą bez końca zadłużać się za granicą. Poważniejszy test czeka je już w przyszłym roku, kiedy znacząco rośnie wartość obligacji, które muszą wykupić. Jednocześnie wszystkie punkty zapalne na mapie świata są ze sobą powiązane. Jak zdarzy się jeden wstrząs, z dużym prawdopodobieństwem zmaterializują się pozostałe. Kryzys w Chinach zatopi eksporterów surowców, co z kolei narazi na straty finansujące ich banki i inne instytucje finansowe. A napięcia w tych instytucjach spowodują, że ucierpią gospodarki krajów rozwiniętych. I tak dalej.

Co robić?

Jeśli chcemy przejść suchą nogą przez kolejną odsłonę kryzysu, to musimy się na nią przygotować – przede wszystkim ograniczyć, a nie zwiększać deficyt budżetu. Tymczasem mamy w perspektywie psucie finansów państwa. W dodatku szybko rujnujemy swój wizerunek za granicą i osłabiamy sektor bankowy.

Jak zachowa się NBP pod nowymi rządami? Spodziewa się Pan, że będzie chciał pomóc pobudzić wzrost gospodarczy?

Z obecnym prezesem NBP Adamem Glapińskim bardzo często głosowaliśmy podobnie w sprawach stóp procentowych. To pozwala mi ze spokojem patrzeć na przyszłą politykę pieniężną. Pan prezes dał się poznać jako jastrząb. Dlaczego więc teraz ten jastrząb miałby się zmienić w gołębia? Głęboko wierzę, że NBP nie przyłoży się do destabilizacji polskiej gospodarki.

A jak mógłby, bo na obniżki stóp procentowych się już raczej nie zanosi?

Powtórzę: nie wierzę, że prezes NBP ulegnie politycznej presji pod wpływem rozlewającego się kryzysu. W odróżnieniu od polityków dobrze wie, że to tylko spotęgowałoby problemy gospodarcze, bo nasiliłoby odpływ kapitału i pogłębiłoby nieuchronne wówczas osłabienie złotego.

Złoty już dzisiaj jest słaby.

No właśnie. W związku z tym, inaczej niż podczas poprzednich wstrząsów, tym razem jego osłabienie ich nie zamortyzuje. Przeciwnie – może je jeszcze wzmocnić.

Jak to?

W przeszłości osłabienie złotego bardzo pomagało eksporterom. Ale złoty już teraz jest tak słaby, że odsetek eksportu przynoszący firmom straty ledwie przekracza procent. W 2008 roku było to ponad 11 proc. Wniosek? Ewentualne dalsze osłabienie złotego nie poprawi znacząco sytuacji eksporterów. Za to silnie uderzy w importerów, którzy już dzisiaj są blisko progu opłacalności, zwłaszcza jeśli rozliczają się w dolarze.

No i jak zawsze w tych, którzy mają kredyty w obcych walutach.

Jeśli polityka rządu się nie zmieni, to idą ciężkie czasy zarówno dla tych, którzy mają kredyty w walutach obcych, jak i w złotych. Przecież jeśli złoty będzie się gwałtownie osłabiał, to stopy nie pozostaną na tym poziomie, na którym są obecnie.

Słaby złoty jest przesłanką do podniesienia stóp już teraz?

Niedawno zakończyłem kadencję w Radzie Polityki Pieniężnej, więc nie chciałbym się wypowiadać na temat bieżącej polityki pieniężnej. Ale zwrócę tylko uwagę, że obecne odchylenie kursu złotego od szacunków jego kursu równowagi jest największe w historii. Biorąc pod uwagę fundamenty polskiej gospodarki i jej głównych partnerów, euro powinno kosztować grubo poniżej 4 zł, a kosztuje 4,32. Można też porównywać różnicę między bieżącym kursem a kursem deklarowanym przez przedsiębiorców jako próg opłacalności eksportu. Tutaj większe odchylenie było tylko na przełomie lat 2008–2009, a więc w najostrzejszej fazie globalnego kryzysu, oraz lat 2011–2012, czyli w czasie kryzysu zadłużeniowego w strefie euro.

Co oznacza takie odchylenie?

Jeden z dwóch scenariuszy: albo kurs złotego będzie się umacniał, albo fundamenty polskiej gospodarki mocno się osłabią. Inwestorzy na razie obstawili ten drugi scenariusz. Teraz wszystko zależy od tego, jakiego wyboru dokona rząd. Czy dalej będzie brnął w osłabianie odporności polskiej gospodarki na wstrząsy, które z bardzo wysokim prawdopodobieństwem się zdarzą, czy też zacznie się wreszcie przygotowywać na to, co w perspektywie kilku najbliższych lat nastąpi.

Może ten kryzys będzie ozdrowieńczy?

Jak zaliczy się kryzys, trudno potem wrócić na ścieżkę szybkiego wzrostu, a świat nie czeka. Z gospodarką jest trochę tak jak z pociągiem: rozpędzoną trudno zatrzymać, ale jak stanie, jeszcze trudniej wprawić ją w ruch. Szanse na przywrócenie wzrostu dodatkowo ogranicza to, że kryzysy zwykle windują do władzy populistów, bo oni jedni mają proste recepty na dramaty, które wtedy się rozgrywają. My w 1989 r. znaleźliśmy się wśród chlubnych wyjątków. Mieliśmy szczęście, że u nas kryzys dał władzę ludziom, którzy wiedzieli, jak zreformować kraj, i mieli odwagę to zrobić. Ale „nic dwa razy się nie zdarza”. "

GenesisX
O mnie GenesisX

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Gospodarka